Sięgnęłam po książkę czytaną przed rokiem, ze środka wypadł list, nie, nie wydrukowany mail, tylko prawdziwy, pachnący, miejscami pokreślony i zamazany list. List ze śladami palców i łez (?) Ode mnie do mnie.
Listy mają swój ciężar, mają za sobą długa tradycję budowania wzajemnych relacji i ogromne brzemię odpowiedzialności. Kiedyś, w czasach mniej rozpędzonych a bardziej cierpliwych to właśnie poprzez listy tworzyły się, trwały i rozpadały związki, a ludzie wyrażali siebie. Listy zawsze były dla mnie czymś ważnym, odświętnym, czymś nad czym warto było się zatrzymać, zastanowić, zareagować. Zarówno w momencie pisania jak i ich czytania.
Historia epistolografii ma do dziś wiele takich wartych czytania przykładów. Listy rozdzielonych kochanków, listy z frontu i z więzienia, listy do dzieci gdy już będą dorosłe a mama już odeszła, listy do kogoś sprzed lat, listy w butelce.
Kilkukrotnie zostałam namówiona do napisania listu. Nie, nie przez kogoś kto na niego czekał. Listu, który miał coś we mnie nazwać, wyrazić, poukładać, czasem uwolnić. Czasem pisałam do rodziców, do mamy, do nieżyjącego już taty, opisywałam to co czułam kiedyś, gdy ona, on…
Pisałam o tym co we mnie zostało, co doceniam i za co dziękuję, a co wolałabym wymazać z pamięci, co rozumiem dopiero po latach jako dorosła już osoba, do czego musiałam dojrzeć a co odrzucić. Zawsze po napisaniu takich słów czytałam je jeszcze wielokrotnie, czasem po kilku tygodniach, miesiącach i sprawdzałam ile tego jeszcze we mnie.
Bo listy wydobywają na światło dzienne to co wcześniej nienazwane, uwalniają od tego co zalega, co nagle i czasem boleśnie wyrażone może wreszcie odejść. Nie wysyłałam tych listów, choć wiem że niektórzy tak robią, nie wysyłałam, bo w pisaniu nie chodziło mi o reakcję tej drugiej strony…
Kiedyś, na jakimś szkoleniu miałam napisać list do ważnej dla siebie osoby, z którą relacje były bardzo niedobre, pełnie wzajemnych krzywd, niedomówień, ogromnego żalu. Pamiętam, że pisząc go płakałam jak bóbr. Tyle w nim było: jak mogłaś, to było nieludzkie, niegodziwe, czułam wściekłość, gdy…, żałuję, przepraszam, wybacz, dziś to widzę. Gdzieś pod koniec tych wywodów znalazło się nawet: dziękuję i doceniam.
Ten list był ogromnym procesem jaki dokonał się w ciągu kilku minut jego pisania. Pozwolił mi wyrazić namacalnie, na piśmie wszystko to co czułam, przyjrzeć się temu i … odpuścić. Dzięki temu wreszcie mogłam wybaczyć, także sama sobie. Nie wysłałam tego listu, spaliłam goi czuję się wolna od tego wszystkiego co w nim było, od całego pokładu wcześniej nienazwanych emocji.
Czasami pisałam listy do siebie. Do siebie z przeszłości tuląc tę małą dziewczynkę, dając jej ciepło, doceniając i wierząc w nią- to dawało mi niesamowite wsparcie. Wsparcie najważniejszej dla mnie osoby- mnie samej. Pisałam też do siebie, tak jakbym robiła to z przyszłości, wyobrażając sobie, że coś o co zabiegam już się stało, już wydarzyło i właśnie celebruję ten fakt, doceniam swój własny w niego wkład i cieszę się nim. Działało jak zaklęcie, jak samospełniająca się przepowiednia.
W pisaniu listów, w szczerym do bólu, bez ogródek, bez upiększeń i ozdobników wyrażaniu siebie, swoich emocji jest niezwykła MOC. MOC, która kryje się za tą niepowstrzymaną szczerością, zwłaszcza szczerością względem samego siebie.
Taka MOC tkwi również w słowie napisanym, w namacalnym i odręcznym ( bo tak bardziej osobiście) urealnieniu myśli. MOC w wypełnianiu luki oddzielenia, bo przecież list pisze się do kogoś oddzielonego, czasem czy przestrzenią. Jeśli więc nie ma możliwości by najzupełniej szczerze wyrazić TO COŚ – zachęcam Cię – napisz list, a podzieją się cuda.
dr Agata Plech